Karawana złożona
z kilkunastu pieszy i konnych rycerzy, otaczających karetę, wjeżdżała właśnie
do lasu. Między wojakami trwały w najlepsze beztroskie rozmowy na również nic
nie znaczące tematy..
- Ha! I o Bandzie Srebrnych ostatnio ucichło! – wybił się nad gwar mocny męski głos.
- Ha! I o Bandzie Srebrnych ostatnio ucichło! – wybił się nad gwar mocny męski głos.
Tłum ucichł
zupełnie. Słychać było tylko turkot kół na wystających korzeniach i rytmiczne
uderzenia kopyt po ubitej drodze.
- Może przenieśli się w inną okolicę... – zasugerował ktoś cicho.
- Przecież tyle czasu grasowali właśnie tutaj, nikt ich nie złapał i mieliby się wynieść?! – zaprzeczył ostro jeden z rycerzy.
- Może przenieśli się w inną okolicę... – zasugerował ktoś cicho.
- Przecież tyle czasu grasowali właśnie tutaj, nikt ich nie złapał i mieliby się wynieść?! – zaprzeczył ostro jeden z rycerzy.
Po tłumie
poniósł zgodny pomruk, który po chwili zaczął zamieniać się w przyciszone
rozmowy.
- A może faktycznie zmienili rejon. Przecież tutaj szukali ich
wszyscy, nawet my jedziemy, żeby bronić towaru. – zauważył chudy, lecz żylasty
człowieczek na zbyt wielkim koniu zarzucającym co chwilę głową.
- Tak, tak! Na pewno się wystraszyli, zwłaszcza po ataku na
zbrojny oddział króla! Przecież wtedy z nich prawie nikt nie wyszedł cały i
zdrów. Mówią, że nawet któryś tego nie przeżył...
- Bujda! Jeszcze nie słyszałem, by którykolwiek z tych szalonych
łuczników nie przeżył spotkania z gwardią króla! Toż oni w takich ilościach i
tak precyzyjnie atakowali, że byli wręcz nie do pobicia. – zapewniał postawny
wojak wiozący sztandar królewski.
- Jednak coś się stało.
- Ostatni donos o ich ataku był z pół roku temu! Toż to mnóstwo
czasu.
- Nie. – poważny i zimny głos wybił się nad resztę, chociaż
zaprzeczenie nie było wcale wypowiedziane głośno. Jednak dzięki przenikliwości
dotarł do uszu wszystkich i wszyscy zamarli przez chwilę. – Zbierają siły. Ile
czasu mogą żyć na zdobyczach? Jest ich wielu, będą musieli się pokazać. W końcu
skądś muszą mieć żywność.
Wielu wojaków
przytaknęło kiwając głową lub mamrocząc cicho.
- Ale coś się na pewno stało. Nie robiliby tak długiej przerwy.
- To prawda. – zgodził się zakapturzony jeździec karego konia,
do którego należał przenikliwy głos. – Będąc tu i ówdzie... – na chwilę
przerwał, tłumiąc cichy śmiech. – Słyszałem, iż jaśnie pan Srebrny Lis – na
dźwięk tego słowa kilku mężczyzn mruknęło z niezadowoleniem. – musiała ratować
życie swojego jedynego żyjącego krewnego. Nie wiem, kto to dla niego, lecz
najwidoczniej znaczył na tyle dużo, że poświecił dla niego działalność
złodziejską.
Wśród tłumu
poniósł się gwar, wszczęły rozmowy przeradzając się w zażarte kłótnie.
Zakapturzony tylko nieznacznie się uśmiechnął, po czym odrobinę zwolnił, aby
znaleźć się na końcu pochodu.
Karawana
podążała do przodu szybko. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że zaczęła wjeżdżać w
ciemną część lasu, zajęci sporami i ciągłym tłumaczeniem sobie braku Lisów.
Poza zakapturzoną postacią nikt nie zwrócił uwagi na gęstniejące powietrze,
napełniające się ciszą i oczekiwaniem. Ten jednak, który to zauważył, zwolnił
jeszcze bardziej i zaczął poruszać się blisko linii drzew. Uważnie nasłuchiwał
oraz obserwował otoczenie, szukając oznak czegokolwiek. Bał się, chociaż nie
przyznałby tego nikomu. Jego ręce drżały, oddech przyspieszył.
Reszta pochodu
szła beztrosko, jednak ciągle przekomarzając się odnośnie swoich racji.
Nie zdążyli
nawet zareagować, gdy z lasów po obu stronach drogi sypnął grad strzał.
Wszyscy, konni i
piesi, wylądowali przyczepieni do najbliższych drzew co najmniej trzydziestoma
strzałami. Nikt natomiast nie został ranny. Zanim zorientowali się, co się
stało, czarne cienie spłynęły na drogę, zabrały wiezione towary i rozpłynęły
się między drzewami
- To były Lisy! – krzyknął ktoś ze straży i zaczął się zajadle
szarpać z ubraniem przyszytym do drzewa.
- Gdzie jest ten przebrzydły kruk, co to wykrakał!? – wydarł się
jeden z potężniejszych wojaków, który zdołał się prawie uwolnić.
- Zniknął! Przepadł! – krzyczeli inni, ciągle próbując się
wyswobodzić.
- Jechał za nami, a potem przepadł, jak kamień w wodę.
Faktycznie,
zakapturzonego proroka nie było wśród nich. Zniknął podczas ataku.
Uwolnieni
rycerze złapali za miecze, lecz dopiero teraz zauważyli wielką stratę – ich
konie uciekły. Tak w każdym razie myśleli. Do póki nie zobaczyli pociętych
uprzęży przy karocy.
- No pięknie! Dobrze, że gaci nam nie zabrali! – zezłościł się
któryś z postawnych wojaków.
- Zabrali wszystko...! Tylko skrzynia została. Ale kamienie z
jej wieka również przepadły! – zajęczał woźnica, który sprawdzał jakie ponieśli
straty z towarem.
- Król przerobi nas na jedzenie dla swoich piesków. – wzdrygnął
się rycerzyk od za dużego konia.
W tłumie poniósł
się pomruk niezadowolenia i strachu. Każdy wiedział, co oznacza określenie
„pieski króla” i każdy wolał oglądać widowiska z nimi związane, niż być głównym
bohaterem tych widowisk.
- Przecież to nie nasza wina, że Lisy wróciły....
- A kto nam uwierzy?
- Strzały! Zabierzcie ich jak najwięcej. Są unikalne, tylko Lisy
takich używają.
- Racja! Zbierać strzały.
Tymczasem stado
Lisów wskoczyło na konie i zaczęło się kierować w stronę Lisiego Obozu. Coś
jednak zaalarmowało Lilith która zwolniła pochód i kazała mu dalej jechać
ostrożnie i powoli, a sama, wraz z Rivethem zatrzymała się i obserwowała,
wzmacniając zmysły, co miały w zwyczaju wszystkie Lisy, jeśli tego
potrzebowały. Riveth również wzmógł swoją czujność, jednak on wykorzystał w tym
celu zioła – stawał się po nich dość niebezpieczny, ale powoli zaczynał to
coraz lepiej opanowywać. Nie potrafił inaczej.
Oboje stali i
nasłuchiwali. W końcu doczekali się oczekiwanych odgłosów – tętent miarowo
uderzających o ziemię kopyt doleciał ich uszu, a po chwili wśród drzew
dostrzegli zakapturzoną postać.
Riveth spojrzał
na Liltih, która wzięła coś do ręki z kieszeni i szybko połknęła. Dziewczyna
odwróciła się do niego i wyszeptała parę słów. Dalej stali razem, gdy przybysz
zaczął się zbliżać ostrożnie.
- Kogo moje oczy widzą. Witam, jaśnie Panie – nadjeżdżający
odezwał się swym cichym, przenikliwym głosem, i skinął lekko głową w geście
przywitania.
- Odejdź. – spod rozłożystego kaptura Lilith wypłynął twardy
męski głos. Był zupełnie zimny, obojętny, wyprany z emocji.
- Niegrzecznie... Liczyłem na miłe przyjęcie przez osławione
Lisy.
- Odejdź. – Lilith powtórzyła tym samym głosem, a w jej dłoniach
momentalnie pojawił się łuk z naciągniętą na cięciwę strzałą.
- Nie tak ostro. – przybysz cofnął konia, lekko wystraszony.
- Odejdź, albo zginiesz. – w głosie dziewczyny dalej niedostrzegalne
były jakiekolwiek emocje.
- To może ja się... – zakapturzony nie dokończył, przerwała mu
strzała, która wbiła się dokładnie pomiędzy kopytami jego wierzchowca. Ten
spłoszył się i przybysz musiał go uspokoić.
- Nie żartuję. Odejdź, a nie spotka cię krzywda.
Kaptur mężczyzny
zsunął się nieznacznie z jego głowy, dzięki czemu rodzeństwo dostrzegło wrogo
patrzące brązowe oczy. Był w nich strach wymieszany z gniewem.
Przybysz
zawrócił konia i pognał go do cwału, oddalając się od dwójki Lisów.
- Nie odpuści. – Riveth dopiero teraz się odezwał. Wcześniej,
przez zioła, mógł przez przypadek użyć agresji wobec przybysza. W prawdziwym
tego słowa znaczeniu.
- Wiem. Dlatego ty pojedziesz za bandą i pojedziecie długa
drogą, gdyby przypadkiem ktoś was śledził. Do Północnej Kniei. Po drodze nie
rzucajcie się w oczy, starajcie się jechać lasami, a gdybyście kogoś wyczuli –
zabić i nie zastanawiać się, ciało ukryć, konia zabrać. Rozkaz. – męski głos
Lilith zaczął ustępować melodyjnemu kobiecemu.
Riveth
przytaknął, po czym ruszył pędem w przeciwnym kierunku niż przybysz. Nie pytał
siostry, co ona będzie robić, wiedział, że wróci, zawsze wracała, od całych
dziesięciu lat, gdy tylko opuszczała szeregi swoich Lisów, znajdowała drogę do
domu – z nowymi Lisami, końmi, często zapasami. Riveth szczerze ją podziwiał,
to samo czyniła reszta Lisów, dzięki czemu w Bandzie cały czas trzymała się
dyscyplina – nikt nie chciał zadrzeć ze Srebrnym Lisem i jej bratem. Zbyt
dobrze posługiwała się łukiem, a w razie potrzeby i mieczem.
Mężczyzna nie
musiał daleko jechać, aby dogonić Bandę. Mieszane towarzystwo, nie tylko ze
względu na płeć, ale również w sensie rasy, w wieku maksymalnie trzydziestu
lat, zupełnie zakapturzone oraz zamaskowane, poruszało się przed siebie, jednak
słysząc tupot końskich kopyt, zareagowało natychmiast. Wszyscy wyciągnęli łuki
i wycelowali strzały w nadjeżdżającego. Riveth wydał z siebie przedziwny
dźwięk, po którym napięcie wśród bandy opadło, wszyscy odłożyli strzały do
kołczanów, a łuki zawiesili na ramionach.
- Rozkaz o Srebrnego Lisa! Wszyscy słuchać, bo drugi raz nie
będę powtarzał. – Rivetha, chociaż przywódczego, z reguły wycofanego,
wspomagało działanie ziół. Jego głos był mocny, nie znoszący sprzeciwu i każdy
wiedział, że jakikolwiek bunt może skończyć się poważnymi obrażeniami. –
Natychmiast udajemy się długą drogą w stronę Północnej Kniei. – wśród tłumu
słyszalne były pomruki niezadowolenia, jednak zaraz ucichły. – Podróżujemy
lasami, cały czas w kapturach, a wszystkich, których spotkamy, zabijać bez
wahania. Konia łapać, ciała ukrywać. To wszystko.
Wśród Bandy
rozpoczęły się przyciszone, niezadowolone rozmowy, ale nikt nie miał ochoty na
sprzeciwy. Niepocieszająca była myśl tygodniowej wyprawy do Kniei.
Lilith, po
odprawieniu Rivetha skierowała swojego konia wprost na szlak pozostawionych
przez nieznanego przybysza śladów. Było ich wiele – zapach, odciski podków,
nawet końskie włosie na korze drzew, wszystko to dziewczyna dostrzegała,
rejestrowała i podążała za tym.
„Daleko nie mógł
odjechać, jego koń był zmęczony po długiej podróży w karawanie. Jestem ciekawa,
czy przypadkiem już nie padł.” – na takim rozmyślaniu Lilith spędzała drogę.
Jak się
spodziewała, około kilometra drogi dalej zobaczyła dogasającego konia. Wił się,
dusząc i bijąc kopytami o ziemię. Nie miał siły, aby się podnieść, a w oczach
miał przerażenie. Jego mięśnie były przemęczone, cały koń spocony, spieniony.
Dziewczyna uczyniła mu te powinność i jednym szybkim ruchem przecięła tętnice
na jego szyi. Zwierzę szybko się wykrwawiło.
- Bonum nocte, przyjacielu. – powiedziała i pojechała przed
siebie, spodziewając się szybkiego spotkania ze ściganym przez nią człowiekiem.
Zadziwił ją
fakt, że człowiek, zmierzający w jakimś kierunku przed nią, nie próbuje umknąć
niepostrzeżenie – co chwilę Lilith widziała złamane gałęzie, mocno wybrzuszoną
ściółkę. Coś jej mówiło, że to nie był przypadek. Wytężyła umysł, aż w końcu
doszła do wniosku, że uciekinier wcale nie chce zniknąć. Mężczyzna prowadził ją
za sobą, aby spróbować zabić. Uśmiechnęła się do siebie. „Ciekawe, czy jest
takim dobrym szermierzem, aby ta walka miała jakikolwiek sens...”.
Nadchodził
zmierzch. Niebo z szaroniebieskiego zmieniało swoją barwę na granatową, a gdy
słońce schowało się za horyzontem, nastąpiła najciemniejsza chwila w nocy.
Księżyc dopiero wychylał zza chmur, gwiazdy pojedynczo pojawiały się na
firmamencie. Swoim błyskiem informowały
Lilith o kierunku, w którym zmierzała – południe. Znała tę drogę, gdyż
przejeżdżała nią już kilka razy. Prowadziła ona na krzyżówkę, która często była
celem napaści Lisów. Było z niej blisko do każdej ich kryjówki: Północnej
Kniei, Południowej Zatoki, Zachodniego Lasu i Wschodniego Miasta Starożytnych.
W ostatnim miejscu na stałe nie mieszkał żaden Lis, było to ciche, ponure
miejsce, w którym ponoć straszyło. Tak mówili pobliscy mieszkańcy. Lisy jednak
wypędziły stamtąd swoją obecnością wszelkie mary, a w pobliskiej wiosce
pozostawiły po sobie kilka zaginięć owiec, kur i królików. Oskarżono oczywiście
nienażarte upiory, kilka razy zbierały się buntownicze grupy z chęcią wygnania
straszydeł z pomocą miejscowego księdza, lecz za każdym razem, gdy to się
działo, dziwnym sposobem „małe, furkoczące diabełki” spadały na zbiegowisko z
szumem, po którym uczestnicy musieli długo dochodzić do siebie. Lisy
przynajmniej miały dzięki temu spokój, gdyż aktualnie nawet nie próbowano się
zapuszczać w pobliże ruin.
Lilith nie
zatrzymywała się na nocleg, nie był on jej potrzebny. Dziewczyna wystarczająco
odpoczęła przez pół roku „jałowienia gruntu” jak to powiedział Riveth. W końcu
nastąpił ten dzień, aby zaszyć się we wszystkich czterech kryjówkach, aby
pozbyć się nachalnych najazdów gromad rycerzyków, którzy uciekali z krzykiem,
kiedy zobaczyli zbyt wiele strzał Lisów. Było ich za mało, by wygnać
wszystkich. Należało się ukryć i przeczekać falę, a po tym pokazać gdzieś w
mało oczekiwanym miejscu, narobić szumu i wrócić do kolejnych dziesięciu lat
rozbojów. Tak więc dziewczyna jechała całą noc – koń nie był specjalnie
zmęczony. Dobierany dokładnie przez swojego jeźdźca, był mały, szybki,
wytrzymały i zwinny. Dzięki temu dawał przewagę w wielu trudnych momentach.
Długo nie
musiała czekać, aby natknąć się na obozowisko uciekiniera. Niewielkie ognisko
tliło się na skraju lasu, a postać człowiecza siedziała po stronie przeciwnej
do Lilith i tym samym była niemalże niezauważalna, gdyż zasłaniały ją światła
płomieni.
Srebrny Lis nie
bał się. Zeszła z konia, przywiązała go do drzewa, chociaż wiedziała, że to nie
jest konieczne, po czym ruszyła spokojnym, pewnym krokiem w stronę ognia, połykając
kilka listków specyficznego zioła, które zmieniało jej głos – vocem mutante.
Kaptur głęboko naciągnęła na głowę, poprawiła płócienną maskę na twarzy.
- Znów się spotykamy, jaśnie Panie. – powiedział mężczyzna
siedzący przy ognisku.
Lilith nie
odpowiedziała nic. Nie czuła jeszcze działania vocem, a przy okazji nie miała
nic do powiedzenia.
- Milczysz, a ja tak bardzo chciałbym wstąpić w twe szeregi. –
postać wstała i weszła w obręb ognia, ukazując swoją odkrytą aktualnie twarz.
Mężczyzna był prawdziwie przystojny. Twarde rysy nadawały twarzy stanowczości,
delikatne, lecz zawzięte, duże, brązowe oczy patrzyły spokojnie, włosy spięte w
kucyk z tyłu głowy, przylegały dokładnie do głowy.
- Nie. – gruby głos Lilith powrócił. Dziewczyna odpowiedziała
bez zastanowienia, nie ufała temu mężczyźnie.
- Pozwól chociaż, że się przedstawię. Erael, do usług.
- Zostaw Lisy w spokoju, w ich szeregi nie wstąpił jeszcze nikt,
kto sam tego z początku chciał. – poinformowała dziewczyna, cały czas
kontrolując emocje i nie pozwalając na jakiekolwiek ich wyrażanie przez słowa.
- A czemuż to jestem gorszy i nie mogę z własnej woli wstąpić do
Bandy Lisów? – zapytał z przekąsem, nie co rozzłoszczony.
- Bo jesteś szpiegiem. – te trzy słowa uderzyły w mężczyznę,
niczym sztylety. Wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił, skóra zbladła, a w
oczach pojawił się strach. Lilith nie była pewna swojego wniosku, jednak
trafnie przewidziała cele przybysza. Dzięki jego reakcji wiedziała, że
faktycznie nie można mu ufać.
- Skąd...? – zapytał zlękniony próbując nie poddawać się
emocjom.
- To widać po tobie od razu, a poza tym jeszcze nikt nie był na
tyle głupi, żeby w pojedynkę ciągnąć za Lisami, zwłaszcza za ich Bandą wraz ze
mną. – Lilith dalej nie pozwalała wedrzeć się w jej głos emocjom, obserwowała
reakcje swojego przeciwnika, Eraela.
Mężczyzna
zaczynał się złościć, słysząc otwartą obrazę jego osoby.
- Wykazałem się dużą odwagą podążając za wami...
- Chyba głupotą. Wystarczyło by, że to ktoś inny zostałby i cię
spotkał, a z życiem pożegnałbyś się dużo szybciej.
- Ah tak... – mężczyzna niepostrzeżenie starał się zbliżać do
Lilith, która obserwowała każdy jego ruch swoimi błękitnymi oczami. On tego nie
widział, gdyż jej oczy skrywał kaptur, resztę twarzy płócienna maska. Przez to
młoda, delikatna dziewczyna, ubrana w męską zbroję i używająca vocem mutante
mogła wydawać się dość drobnym mężczyzną – łatwym do pokonania.
Lilith nie
reagowała na jego kroki, stała w miejscu i nie poruszała się. Czekała, aż to on
zaatakuje. Nie trwało to zbyt długo. Erael stosunkowo szybko wyciągnął broń i
zadał cios. Nie spodziewał się odbicia. Lilith natomiast momentalnie zasłoniła
się jednym ze swoich dwóch noszonych przy biodrach mieczach – krótkich,
lekkich, ale piekielnie ostrych. Sparowany półtora ręczny miecz mężczyzny
niemal odbił się od ziemi, gdy ten podniósł go i błyskawicznie wyprowadził
kolejny atak. Również został zablokowany przez dziewczynę, tym razem oboma
mieczami poprzez ich skrzyżowanie. Lilith bardzo mocno odbiła od siebie broń
przeciwnika, a ten stracił przez chwilę równowagę, nie spodziewając się tak
silnego pchnięcia. Lisica dalej stała w bezruchu, miecze trzymała lekko
uniesione w opuszczonych dłoniach. Nie chciała walki, tylko i wyłącznie broniła
się.
- Czyżby Lisy nigdy nie atakowały? – szydził Erael. Jego twarz
była czerwona ze złości, a w oczach odbijało się ognisko, podkreślając gniew
czający się gdzieś na dnie źrenic.
- Lisy nie walczą, gdy nie mają ku temu wyraźnych powodów. –
odrzekła spokojnie.
Opanowanie
Lilith wzbudzało w Eraelu coraz większą złość. Mężczyzna chciał zabić Lisa,
jednak ta raz po raz obijała jego ciosy, blokowała je czy pozbawiała równowagi
dzierżącego miecz.
- Walcz jak mężczyzna! – głosem przepełnionym gniewem starał się
sprowokować Lilith. Ta nieznacznie się uśmiechnęła pod maską. Szybkim ruchem
dłoni zrzuciła kaptur z głowy, odsłaniając delikatne rysy oraz jasne, niczym
len włosy spięte w długi warkocz. Erael zamarł. Patrzył na Srebrnego Lisa ze
zdziwieniem, zaskoczeniem, strachem. Nie mógł uwierzyć, że ta dziewczyna z
łatwością odbija wszystkie jego uderzenia.
- Jak mężczyzna walczyć nie będę. – głos Lilith powrócił do
normy, znowu był melodyjny, lekki, wibrujący.
- No ja się chyba powieszę. – Erael rzucił się z furią na
dziewczynę, która bardzo szybko sparowała jego uderzenia, odpychając go tym
razem na tyle mocno, że stracił równowagę zupełnie i przewrócił się do tyłu.
Patrzył w zdumieniu na swój miecz, to na dziewczynę.
- Ze mną się nie zadziera. – jednym sprawnym ruchem pozbawiła
dłonie mężczyzny miecza – wbił się on kilka kroków dalej w ziemię. – Odejdź i
nigdy więcej nie nachodź Lisów, a daruję ci życie.
Erael popatrzył
na nią tępo. Podniósł się z ziemi na nogi i spojrzał dziewczynie prosto w oczy,
a potem odwrócił wzrok. Jego ramiona były przygarbione, twarz obojętna.
Poczłapał do miecza i wyciągnął go, po czym schował do pochwy. Jeszcze raz
spojrzał na Lilith, a potem poszedł, znikając w ciemnościach.
Dziewczyna
zarzuciła kaptur z powrotem na głowę. Miała świadomość, że nawet, jeśli on
komukolwiek powie, że Srebrny Lis jest kobietą, nikt mu nie uwierzy.
Długo czekała, zanim postanowiła ruszać dalej. Jako że spodziewała się
śledzenia przez Eraela, ruszyła w zupełnie innym kierunku, niż powinna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz