Rozdział I



Karawana złożona z kilkunastu pieszy i konnych rycerzy, otaczających karetę, wjeżdżała właśnie do lasu. Między wojakami trwały w najlepsze beztroskie rozmowy na również nic nie znaczące tematy..
 Ha! I o Bandzie Srebrnych ostatnio ucichło! – wybił się nad gwar mocny męski głos.
Tłum ucichł zupełnie. Słychać było tylko turkot kół na wystających korzeniach i rytmiczne uderzenia kopyt po ubitej drodze.
- Może przenieśli się w inną okolicę... – zasugerował ktoś cicho.
- Przecież tyle czasu grasowali właśnie tutaj, nikt ich nie złapał i mieliby się wynieść?! – zaprzeczył ostro jeden z rycerzy.
Po tłumie poniósł zgodny pomruk, który po chwili zaczął zamieniać się w przyciszone rozmowy.
- A może faktycznie zmienili rejon. Przecież tutaj szukali ich wszyscy, nawet my jedziemy, żeby bronić towaru. – zauważył chudy, lecz żylasty człowieczek na zbyt wielkim koniu zarzucającym co chwilę głową.
- Tak, tak! Na pewno się wystraszyli, zwłaszcza po ataku na zbrojny oddział króla! Przecież wtedy z nich prawie nikt nie wyszedł cały i zdrów. Mówią, że nawet któryś tego nie przeżył...
- Bujda! Jeszcze nie słyszałem, by którykolwiek z tych szalonych łuczników nie przeżył spotkania z gwardią króla! Toż oni w takich ilościach i tak precyzyjnie atakowali, że byli wręcz nie do pobicia. – zapewniał postawny wojak wiozący sztandar królewski.
- Jednak coś się stało.
 Ostatni donos o ich ataku był z pół roku temu! Toż to mnóstwo czasu.
- Nie. – poważny i zimny głos wybił się nad resztę, chociaż zaprzeczenie nie było wcale wypowiedziane głośno. Jednak dzięki przenikliwości dotarł do uszu wszystkich i wszyscy zamarli przez chwilę. – Zbierają siły. Ile czasu mogą żyć na zdobyczach? Jest ich wielu, będą musieli się pokazać. W końcu skądś muszą mieć żywność.
Wielu wojaków przytaknęło kiwając głową lub mamrocząc cicho.
- Ale coś się na pewno stało. Nie robiliby tak długiej przerwy.
- To prawda. – zgodził się zakapturzony jeździec karego konia, do którego należał przenikliwy głos. – Będąc tu i ówdzie... – na chwilę przerwał, tłumiąc cichy śmiech. – Słyszałem, iż jaśnie pan Srebrny Lis – na dźwięk tego słowa kilku mężczyzn mruknęło z niezadowoleniem. – musiała ratować życie swojego jedynego żyjącego krewnego. Nie wiem, kto to dla niego, lecz najwidoczniej znaczył na tyle dużo, że poświecił dla niego działalność złodziejską.
Wśród tłumu poniósł się gwar, wszczęły rozmowy przeradzając się w zażarte kłótnie. Zakapturzony tylko nieznacznie się uśmiechnął, po czym odrobinę zwolnił, aby znaleźć się na końcu pochodu.
Karawana podążała do przodu szybko. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że zaczęła wjeżdżać w ciemną część lasu, zajęci sporami i ciągłym tłumaczeniem sobie braku Lisów. Poza zakapturzoną postacią nikt nie zwrócił uwagi na gęstniejące powietrze, napełniające się ciszą i oczekiwaniem. Ten jednak, który to zauważył, zwolnił jeszcze bardziej i zaczął poruszać się blisko linii drzew. Uważnie nasłuchiwał oraz obserwował otoczenie, szukając oznak czegokolwiek. Bał się, chociaż nie przyznałby tego nikomu. Jego ręce drżały, oddech przyspieszył.
Reszta pochodu szła beztrosko, jednak ciągle przekomarzając się odnośnie swoich racji.
Nie zdążyli nawet zareagować, gdy z lasów po obu stronach drogi sypnął grad strzał.
Wszyscy, konni i piesi, wylądowali przyczepieni do najbliższych drzew co najmniej trzydziestoma strzałami. Nikt natomiast nie został ranny. Zanim zorientowali się, co się stało, czarne cienie spłynęły na drogę, zabrały wiezione towary i rozpłynęły się między drzewami
 To były Lisy! – krzyknął ktoś ze straży i zaczął się zajadle szarpać z ubraniem przyszytym do drzewa.
- Gdzie jest ten przebrzydły kruk, co to wykrakał!? – wydarł się jeden z potężniejszych wojaków, który zdołał się prawie uwolnić.
- Zniknął! Przepadł! – krzyczeli inni, ciągle próbując się wyswobodzić.
-  Jechał za nami, a potem przepadł, jak kamień w wodę.
Faktycznie, zakapturzonego proroka nie było wśród nich. Zniknął podczas ataku.
Uwolnieni rycerze złapali za miecze, lecz dopiero teraz zauważyli wielką stratę – ich konie uciekły. Tak w każdym razie myśleli. Do póki nie zobaczyli pociętych uprzęży przy karocy.
- No pięknie! Dobrze, że gaci nam nie zabrali! – zezłościł się któryś z postawnych wojaków.
- Zabrali wszystko...! Tylko skrzynia została. Ale kamienie z jej wieka również przepadły! – zajęczał woźnica, który sprawdzał jakie ponieśli straty z towarem.
 Król przerobi nas na jedzenie dla swoich piesków. – wzdrygnął się rycerzyk od za dużego konia.
W tłumie poniósł się pomruk niezadowolenia i strachu. Każdy wiedział, co oznacza określenie „pieski króla” i każdy wolał oglądać widowiska z nimi związane, niż być głównym bohaterem tych widowisk.
 Przecież to nie nasza wina, że Lisy wróciły....
 A kto nam uwierzy?
 Strzały! Zabierzcie ich jak najwięcej. Są unikalne, tylko Lisy takich używają.
- Racja! Zbierać strzały.


Tymczasem stado Lisów wskoczyło na konie i zaczęło się kierować w stronę Lisiego Obozu. Coś jednak zaalarmowało Lilith która zwolniła pochód i kazała mu dalej jechać ostrożnie i powoli, a sama, wraz z Rivethem zatrzymała się i obserwowała, wzmacniając zmysły, co miały w zwyczaju wszystkie Lisy, jeśli tego potrzebowały. Riveth również wzmógł swoją czujność, jednak on wykorzystał w tym celu zioła – stawał się po nich dość niebezpieczny, ale powoli zaczynał to coraz lepiej opanowywać. Nie potrafił inaczej.
Oboje stali i nasłuchiwali. W końcu doczekali się oczekiwanych odgłosów – tętent miarowo uderzających o ziemię kopyt doleciał ich uszu, a po chwili wśród drzew dostrzegli zakapturzoną postać.
Riveth spojrzał na Liltih, która wzięła coś do ręki z kieszeni i szybko połknęła. Dziewczyna odwróciła się do niego i wyszeptała parę słów. Dalej stali razem, gdy przybysz zaczął się zbliżać ostrożnie.
- Kogo moje oczy widzą. Witam, jaśnie Panie – nadjeżdżający odezwał się swym cichym, przenikliwym głosem, i skinął lekko głową w geście przywitania. 
- Odejdź. – spod rozłożystego kaptura Lilith wypłynął twardy męski głos. Był zupełnie zimny, obojętny, wyprany z emocji.
- Niegrzecznie... Liczyłem na miłe przyjęcie przez osławione Lisy.
 Odejdź. – Lilith powtórzyła tym samym głosem, a w jej dłoniach momentalnie pojawił się łuk z naciągniętą na cięciwę strzałą.
 Nie tak ostro. – przybysz cofnął konia, lekko wystraszony.
 Odejdź, albo zginiesz. – w głosie dziewczyny dalej niedostrzegalne były jakiekolwiek emocje.
- To może ja się... – zakapturzony nie dokończył, przerwała mu strzała, która wbiła się dokładnie pomiędzy kopytami jego wierzchowca. Ten spłoszył się i przybysz musiał go uspokoić.
- Nie żartuję. Odejdź, a nie spotka cię krzywda.
Kaptur mężczyzny zsunął się nieznacznie z jego głowy, dzięki czemu rodzeństwo dostrzegło wrogo patrzące brązowe oczy. Był w nich strach wymieszany z gniewem.
Przybysz zawrócił konia i pognał go do cwału, oddalając się od dwójki Lisów.
- Nie odpuści. – Riveth dopiero teraz się odezwał. Wcześniej, przez zioła, mógł przez przypadek użyć agresji wobec przybysza. W prawdziwym tego słowa znaczeniu.
- Wiem. Dlatego ty pojedziesz za bandą i pojedziecie długa drogą, gdyby przypadkiem ktoś was śledził. Do Północnej Kniei. Po drodze nie rzucajcie się w oczy, starajcie się jechać lasami, a gdybyście kogoś wyczuli – zabić i nie zastanawiać się, ciało ukryć, konia zabrać. Rozkaz. – męski głos Lilith zaczął ustępować melodyjnemu kobiecemu.
Riveth przytaknął, po czym ruszył pędem w przeciwnym kierunku niż przybysz. Nie pytał siostry, co ona będzie robić, wiedział, że wróci, zawsze wracała, od całych dziesięciu lat, gdy tylko opuszczała szeregi swoich Lisów, znajdowała drogę do domu – z nowymi Lisami, końmi, często zapasami. Riveth szczerze ją podziwiał, to samo czyniła reszta Lisów, dzięki czemu w Bandzie cały czas trzymała się dyscyplina – nikt nie chciał zadrzeć ze Srebrnym Lisem i jej bratem. Zbyt dobrze posługiwała się łukiem, a w razie potrzeby i mieczem.
Mężczyzna nie musiał daleko jechać, aby dogonić Bandę. Mieszane towarzystwo, nie tylko ze względu na płeć, ale również w sensie rasy, w wieku maksymalnie trzydziestu lat, zupełnie zakapturzone oraz zamaskowane, poruszało się przed siebie, jednak słysząc tupot końskich kopyt, zareagowało natychmiast. Wszyscy wyciągnęli łuki i wycelowali strzały w nadjeżdżającego. Riveth wydał z siebie przedziwny dźwięk, po którym napięcie wśród bandy opadło, wszyscy odłożyli strzały do kołczanów, a łuki zawiesili na ramionach.
- Rozkaz o Srebrnego Lisa! Wszyscy słuchać, bo drugi raz nie będę powtarzał. – Rivetha, chociaż przywódczego, z reguły wycofanego, wspomagało działanie ziół. Jego głos był mocny, nie znoszący sprzeciwu i każdy wiedział, że jakikolwiek bunt może skończyć się poważnymi obrażeniami. – Natychmiast udajemy się długą drogą w stronę Północnej Kniei. – wśród tłumu słyszalne były pomruki niezadowolenia, jednak zaraz ucichły. – Podróżujemy lasami, cały czas w kapturach, a wszystkich, których spotkamy, zabijać bez wahania. Konia łapać, ciała ukrywać. To wszystko.
Wśród Bandy rozpoczęły się przyciszone, niezadowolone rozmowy, ale nikt nie miał ochoty na sprzeciwy. Niepocieszająca była myśl tygodniowej wyprawy do Kniei.

Lilith, po odprawieniu Rivetha skierowała swojego konia wprost na szlak pozostawionych przez nieznanego przybysza śladów. Było ich wiele – zapach, odciski podków, nawet końskie włosie na korze drzew, wszystko to dziewczyna dostrzegała, rejestrowała i podążała za tym.
„Daleko nie mógł odjechać, jego koń był zmęczony po długiej podróży w karawanie. Jestem ciekawa, czy przypadkiem już nie padł.” – na takim rozmyślaniu Lilith spędzała drogę.
Jak się spodziewała, około kilometra drogi dalej zobaczyła dogasającego konia. Wił się, dusząc i bijąc kopytami o ziemię. Nie miał siły, aby się podnieść, a w oczach miał przerażenie. Jego mięśnie były przemęczone, cały koń spocony, spieniony. Dziewczyna uczyniła mu te powinność i jednym szybkim ruchem przecięła tętnice na jego szyi. Zwierzę szybko się wykrwawiło.
 Bonum nocte, przyjacielu. – powiedziała i pojechała przed siebie, spodziewając się szybkiego spotkania ze ściganym przez nią człowiekiem.
Zadziwił ją fakt, że człowiek, zmierzający w jakimś kierunku przed nią, nie próbuje umknąć niepostrzeżenie – co chwilę Lilith widziała złamane gałęzie, mocno wybrzuszoną ściółkę. Coś jej mówiło, że to nie był przypadek. Wytężyła umysł, aż w końcu doszła do wniosku, że uciekinier wcale nie chce zniknąć. Mężczyzna prowadził ją za sobą, aby spróbować zabić. Uśmiechnęła się do siebie. „Ciekawe, czy jest takim dobrym szermierzem, aby ta walka miała jakikolwiek sens...”.
Nadchodził zmierzch. Niebo z szaroniebieskiego zmieniało swoją barwę na granatową, a gdy słońce schowało się za horyzontem, nastąpiła najciemniejsza chwila w nocy. Księżyc dopiero wychylał zza chmur, gwiazdy pojedynczo pojawiały się na firmamencie.  Swoim błyskiem informowały Lilith o kierunku, w którym zmierzała – południe. Znała tę drogę, gdyż przejeżdżała nią już kilka razy. Prowadziła ona na krzyżówkę, która często była celem napaści Lisów. Było z niej blisko do każdej ich kryjówki: Północnej Kniei, Południowej Zatoki, Zachodniego Lasu i Wschodniego Miasta Starożytnych. W ostatnim miejscu na stałe nie mieszkał żaden Lis, było to ciche, ponure miejsce, w którym ponoć straszyło. Tak mówili pobliscy mieszkańcy. Lisy jednak wypędziły stamtąd swoją obecnością wszelkie mary, a w pobliskiej wiosce pozostawiły po sobie kilka zaginięć owiec, kur i królików. Oskarżono oczywiście nienażarte upiory, kilka razy zbierały się buntownicze grupy z chęcią wygnania straszydeł z pomocą miejscowego księdza, lecz za każdym razem, gdy to się działo, dziwnym sposobem „małe, furkoczące diabełki” spadały na zbiegowisko z szumem, po którym uczestnicy musieli długo dochodzić do siebie. Lisy przynajmniej miały dzięki temu spokój, gdyż aktualnie nawet nie próbowano się zapuszczać w pobliże ruin.
Lilith nie zatrzymywała się na nocleg, nie był on jej potrzebny. Dziewczyna wystarczająco odpoczęła przez pół roku „jałowienia gruntu” jak to powiedział Riveth. W końcu nastąpił ten dzień, aby zaszyć się we wszystkich czterech kryjówkach, aby pozbyć się nachalnych najazdów gromad rycerzyków, którzy uciekali z krzykiem, kiedy zobaczyli zbyt wiele strzał Lisów. Było ich za mało, by wygnać wszystkich. Należało się ukryć i przeczekać falę, a po tym pokazać gdzieś w mało oczekiwanym miejscu, narobić szumu i wrócić do kolejnych dziesięciu lat rozbojów. Tak więc dziewczyna jechała całą noc – koń nie był specjalnie zmęczony. Dobierany dokładnie przez swojego jeźdźca, był mały, szybki, wytrzymały i zwinny. Dzięki temu dawał przewagę w wielu trudnych momentach.
Długo nie musiała czekać, aby natknąć się na obozowisko uciekiniera. Niewielkie ognisko tliło się na skraju lasu, a postać człowiecza siedziała po stronie przeciwnej do Lilith i tym samym była niemalże niezauważalna, gdyż zasłaniały ją światła płomieni.
Srebrny Lis nie bał się. Zeszła z konia, przywiązała go do drzewa, chociaż wiedziała, że to nie jest konieczne, po czym ruszyła spokojnym, pewnym krokiem w stronę ognia, połykając kilka listków specyficznego zioła, które zmieniało jej głos – vocem mutante. Kaptur głęboko naciągnęła na głowę, poprawiła płócienną maskę na twarzy.
 Znów się spotykamy, jaśnie Panie. – powiedział mężczyzna siedzący przy ognisku.
Lilith nie odpowiedziała nic. Nie czuła jeszcze działania vocem, a przy okazji nie miała nic do powiedzenia.
- Milczysz, a ja tak bardzo chciałbym wstąpić w twe szeregi. – postać wstała i weszła w obręb ognia, ukazując swoją odkrytą aktualnie twarz. Mężczyzna był prawdziwie przystojny. Twarde rysy nadawały twarzy stanowczości, delikatne, lecz zawzięte, duże, brązowe oczy patrzyły spokojnie, włosy spięte w kucyk z tyłu głowy, przylegały dokładnie do głowy.
- Nie. – gruby głos Lilith powrócił. Dziewczyna odpowiedziała bez zastanowienia, nie ufała temu mężczyźnie.
- Pozwól chociaż, że się przedstawię. Erael, do usług.
- Zostaw Lisy w spokoju, w ich szeregi nie wstąpił jeszcze nikt, kto sam tego z początku chciał. – poinformowała dziewczyna, cały czas kontrolując emocje i nie pozwalając na jakiekolwiek ich wyrażanie przez słowa.
- A czemuż to jestem gorszy i nie mogę z własnej woli wstąpić do Bandy Lisów? – zapytał z przekąsem, nie co rozzłoszczony.
- Bo jesteś szpiegiem. – te trzy słowa uderzyły w mężczyznę, niczym sztylety. Wyraz jego twarzy momentalnie się zmienił, skóra zbladła, a w oczach pojawił się strach. Lilith nie była pewna swojego wniosku, jednak trafnie przewidziała cele przybysza. Dzięki jego reakcji wiedziała, że faktycznie nie można mu ufać.
 Skąd...? – zapytał zlękniony próbując nie poddawać się emocjom.
- To widać po tobie od razu, a poza tym jeszcze nikt nie był na tyle głupi, żeby w pojedynkę ciągnąć za Lisami, zwłaszcza za ich Bandą wraz ze mną. – Lilith dalej nie pozwalała wedrzeć się w jej głos emocjom, obserwowała reakcje swojego przeciwnika, Eraela.
Mężczyzna zaczynał się złościć, słysząc otwartą obrazę jego osoby.
- Wykazałem się dużą odwagą podążając za wami...
- Chyba głupotą. Wystarczyło by, że to ktoś inny zostałby i cię spotkał, a z życiem pożegnałbyś się dużo szybciej.
- Ah tak... – mężczyzna niepostrzeżenie starał się zbliżać do Lilith, która obserwowała każdy jego ruch swoimi błękitnymi oczami. On tego nie widział, gdyż jej oczy skrywał kaptur, resztę twarzy płócienna maska. Przez to młoda, delikatna dziewczyna, ubrana w męską zbroję i używająca vocem mutante mogła wydawać się dość drobnym mężczyzną – łatwym do pokonania.
Lilith nie reagowała na jego kroki, stała w miejscu i nie poruszała się. Czekała, aż to on zaatakuje. Nie trwało to zbyt długo. Erael stosunkowo szybko wyciągnął broń i zadał cios. Nie spodziewał się odbicia. Lilith natomiast momentalnie zasłoniła się jednym ze swoich dwóch noszonych przy biodrach mieczach – krótkich, lekkich, ale piekielnie ostrych. Sparowany półtora ręczny miecz mężczyzny niemal odbił się od ziemi, gdy ten podniósł go i błyskawicznie wyprowadził kolejny atak. Również został zablokowany przez dziewczynę, tym razem oboma mieczami poprzez ich skrzyżowanie. Lilith bardzo mocno odbiła od siebie broń przeciwnika, a ten stracił przez chwilę równowagę, nie spodziewając się tak silnego pchnięcia. Lisica dalej stała w bezruchu, miecze trzymała lekko uniesione w opuszczonych dłoniach. Nie chciała walki, tylko i wyłącznie broniła się.
- Czyżby Lisy nigdy nie atakowały? – szydził Erael. Jego twarz była czerwona ze złości, a w oczach odbijało się ognisko, podkreślając gniew czający się gdzieś na dnie źrenic.
- Lisy nie walczą, gdy nie mają ku temu wyraźnych powodów. – odrzekła spokojnie.
Opanowanie Lilith wzbudzało w Eraelu coraz większą złość. Mężczyzna chciał zabić Lisa, jednak ta raz po raz obijała jego ciosy, blokowała je czy pozbawiała równowagi dzierżącego miecz.
- Walcz jak mężczyzna! – głosem przepełnionym gniewem starał się sprowokować Lilith. Ta nieznacznie się uśmiechnęła pod maską. Szybkim ruchem dłoni zrzuciła kaptur z głowy, odsłaniając delikatne rysy oraz jasne, niczym len włosy spięte w długi warkocz. Erael zamarł. Patrzył na Srebrnego Lisa ze zdziwieniem, zaskoczeniem, strachem. Nie mógł uwierzyć, że ta dziewczyna z łatwością odbija wszystkie jego uderzenia.
- Jak mężczyzna walczyć nie będę. – głos Lilith powrócił do normy, znowu był melodyjny, lekki, wibrujący.
- No ja się chyba powieszę. – Erael rzucił się z furią na dziewczynę, która bardzo szybko sparowała jego uderzenia, odpychając go tym razem na tyle mocno, że stracił równowagę zupełnie i przewrócił się do tyłu. Patrzył w zdumieniu na swój miecz, to na dziewczynę.
- Ze mną się nie zadziera. – jednym sprawnym ruchem pozbawiła dłonie mężczyzny miecza – wbił się on kilka kroków dalej w ziemię. – Odejdź i nigdy więcej nie nachodź Lisów, a daruję ci życie.
Erael popatrzył na nią tępo. Podniósł się z ziemi na nogi i spojrzał dziewczynie prosto w oczy, a potem odwrócił wzrok. Jego ramiona były przygarbione, twarz obojętna. Poczłapał do miecza i wyciągnął go, po czym schował do pochwy. Jeszcze raz spojrzał na Lilith, a potem poszedł, znikając w ciemnościach.
Dziewczyna zarzuciła kaptur z powrotem na głowę. Miała świadomość, że nawet, jeśli on komukolwiek powie, że Srebrny Lis jest kobietą, nikt mu nie uwierzy.

Długo czekała, zanim postanowiła ruszać dalej. Jako że spodziewała się śledzenia przez Eraela, ruszyła w zupełnie innym kierunku, niż powinna. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz