- Lilith! Lilith,
dziecko! Chodź tutaj!
Mała dziewczynka, na oko dziesięcioletnia, usłyszała z domu wołanie swojej matki.
Białe włosy, zaplecione w warkocz świsnęły w powietrzu, gdy
Lilith, po skończonym pojeniu krów, obróciła się szybko i
pobiegła do domu.
Nędzna chatka pokryta
była w wielu miejscach gęstym mchem, a dach porastała trawa. Zbutwiałe deski na ścianach ledwie trzymały się w jednej części, a
komin wymagał natychmiastowej naprawy. Przy krańcu domu wychylał znad wybujałej
trawy stary, przegniły płot, w którym brakowało wielu desek lub
były one połamane. Od całego małego gospodarstewka biła bieda.
Bosa dziewczynka
przeskoczyła próg domu. Spodziewała się codziennej marnej racji
żywieniowej, która miała jej starczyć aż do wieczora. Złapała
kromkę chleba i ziemniaka, na wpół rozgotowanego, po czym zaczęła
je dokładnie przeżuwać.
Jak to zwykle bywało,
usiadła na dużym kamieniu obok domu i cieszyła się odpoczynkiem
przed czekającą ją ciężką pracą. Musiała zebrać odpowiednie
gałęzie, aby później z nich wykrawać zgrabne strzały. Obrobione, wędrowały do kowala, oczywiście ona je tam zanosiła. U
rzemieślnika były wyposażane w groty i lotki, a
Lilith otrzymywała
niewielkie wynagrodzenie za każdą sztukę. Każdy grosz się liczył
dla tej rodziny, wiec robiła tych strzał jak najwięcej. I chociaż
miała ogromną wprawę, a jej strzały uchodziły za jedne z
najlepszych w okolicy, dziennie potrafiła zrobić takich niewiele
ponad trzydzieści, gdyż znalezienie odpowiedniego drewna i jego
szlifowanie zabiera masę czasu i cierpliwości. Do tej pracy dochodził obowiązki w domu, jak opieka nad krowami oraz pożyczonymi końmi. I wszystko trzeba było zrobić codziennie.
Każdy starał się w tej
rodzinie zarabiać tak, jak potrafił. Ojciec, jako że zaczęły się
żniwa, pracował ciężko w polu, matka go wspomagała. Ich dzieci,
w tym
Lilith starały się pomagać, jak mogły. Trzy starsze
siostry białowłosej dziewczynki łapały ryby i zbierały owoce
oraz grzyby w lesie, aby raz w tygodniu sprzedawać je na targu w
pobliskiej wiosce. Trzech braci natomiast, również starszych od
małej Lilith, trudnili się polowaniem, byli w tym całkiem
nieźli, jednak zwierzyna najczęściej mieszkała daleko lub była
bardzo nieufna, płoszyła się przy najmniejszym szeleście i
uciekała w siną dal, a pieniądze za skórę i mięso przepadały
wraz z nią. Przez dalekie wędrówki braci często nie było w domu,
gdy wracali, byli nie do poznania, nawet dla rodziców. Aktualnie
jednak pomagali ojcu, aby zebrać więcej i szybciej z pól.
Przed ostatnia z
rodzeństwa, a ostatnia mająca zdolności do pracowania, musiała
sobie radzić sama, gdyż była "odmieńcem". Jej
ciemnookie i czarnowłose, o ciemnej skórze rodzeństwo nie
akceptowało białowłosej, błękitnookiej oraz o abinostycznej
karnacji siostry. Dokuczali jej, szydzili, zwłaszcza, że była
jedyną, której małe ilości żywności nie przynosiły tak złego
samopoczucia jak reszcie dzieciaków. Cały czas miała niezłą
formę, a rodzice chwalili ją najwięcej, gdyż mając zapasy sił i
robiąc jak najwięcej strzał, przynosiła najwięcej grosza do
domu. Wszystko to budziło nienawiść rodzeństwa. Przyjaznym
zostawał jej tylko najmłodszy brat, siedmiolatek, chorowity, ale bardzo
szybko uczący się wszystkiego. Z powodu łapania coraz to kolejnej choroby, Lilith szukała po lasach ziół, które przynosiły mu
ulgę. Dodatkowo zabierała brata na swoje wyprawy, a ten szybko
uczył się tego, co robiła.
Kiedy już Lilith odetchnęła po porannym pojeniu krów i dwóch pożyczonych koni,
ruszyła raźno do pobliskiego lasu. Jej ręce, pokaleczone i
oblepione żywicą, o brudnych paznokciach oraz twardej,
zrogowaciałej skórze, sprawnie łapały starannie wybierane przez
oko gałęzie i zbierały je ze ścieżki lub łamały z drzewa.
Dziewczynka robiła to już mechanicznie, a jej myśli spływały ku wielkim wyobrażeniom. "Gdy będę już duża, nikt nie będzie mi wydzielał jedzenia i kazał tak ciężko pracować. Ludzie będą się mnie bali, a ja, na rosłym rumaku, będę budziła postrach. I będę nosiła rękawiczki, aby moje dłonie były zgrabne, delikatne i ładne, jak u królewien" - myślała w takich chwilach.
Uśmiechnęła się,
kiedy spojrzała na braciszka biegnącego za motylem. Była taki
kruchy. A ona kochała tak bardzo i tak bardzo nie chciała, aby
cokolwiek mu się stało.
Na zbieraniu i
rozmyślaniu
Lilith minęło całe przedpołudnie. Kiedy już nie
miała możliwości wzięcia kolejnej gałęzi do rąk, odnosiła
trzymane drewno w ulubione miejsce i znów wyruszała na
poszukiwania. Tym sposobem gromadziła duże ilości badyli, jednak
nie wszystkie nadawały się do wykorzystania.
Po południu dziewczynka
siadała przy zgromadzonych gałęziach i obdzierała je dokładnie z
kory, obłamywała niepotrzebne odrosty i segregowała badyle na
przydatne i nieprzydatne do dalszej pracy. Ta mozolna praca zabierała
jej wiele czasu, po którym zabierała się do wyrabiania strzał. Tu
musiała uważać, aby żadna z gałęzi się nie złamała, gdyż
była to strata jednej z niewielu, po segregacji, szans na zarobek.
Więc szybko, acz delikatnie drewno obracało się w jej dłoniach i
coraz bardziej zaczynało przypominać narzędzie do polowania i
zabijania. W zadowalającym stanie trafiało na kupkę, która miała
trafić do kowala. Był to niewielki dół z piaskiem, gdzie strzały
były obsuszane. Nie mogły trafić mokre do rzemieślnika.
Ewentualnie wilgotne były przyjmowane. Brat
Lilith przesypywał je piaskiem i bawił się odrzutami, które ustawiał w
zgrabne szałasiki. Po chwili jednak je niszczył ze śmiechem,
przewracał ułożone wieżyczki.
Nagle, od strony domu,
Lilith usłyszała rżenie koni i gniewne głosy. Zaniepokoiło ją
to, gdyż mieszkali daleko od innych gospodarstw i rzadko ktokolwiek
zapuszczał się tak daleko. Jedynie kowal, od którego pożyczali
konie, miał swój warsztat w połowie drogi do miasta od nich i od czasu do czasu wpadał, aby ewentualnie wziąć zwierzęta do pracy.
Wstała więc szybko i zabrała z ziemi skończone strzały, a
braciszka złapała za rękę i poprowadziła za sobą. Miała
nadzieję, że to nic poważnego i uda jej się odnieść te zaledwie
piętnaście strzał do kowala.
Szła zdenerwowana, gdyż
im bliżej się znajdowała, tym wyraźniejszy był gniew w głosach
obcych jej mężczyzn oraz bardziej rozpaczliwe krzyki matki.
Lilith nie pierwszy raz słyszała, jak jej rodzicielka krzyczy,
jednak pierwszy raz były to krzyki strachu, a nie złości na któreś
z dzieci.
Białowłosa dziewczynka
postanowiła nie wychodzić bezpośrednio pod dom, tylko aby ukryć
się gdzieś i rozeznać w sytuacji. Bratu przykazała, aby siedział
cichutko i się nie pokazywał.
Zrobiła bardzo dobrze,
wokół jej domu krzątało się kilku żołnierzy w czarnych
zbrojach. Krzyczeli coś gniewnie, jednak szum drzew oraz odległość
nie pozwalały dzieczynce na zrozumienie wrzasków. Widziała tylko,
że rodzice płaczą i lamentują, a jej bracia i siostry są
związywani i prowadzeni w kierunku wioski, a kiedy któreś próbowało buntu było karane mocnym chlaśnięciem bata po plecach
Do Lilith dotarły strzępki krzyków:
Do Lilith dotarły strzępki krzyków:
- Trzeba się było
wywiązywać!... - krzyk dochodził od jedynego żołnierza na
koniu.
- Toż to tylko
dzieci... - szlochała matka.
- Rabusie!...
Złodzieje!... - darł się ojciec i groził przybyszom ostrą kosą.
To przelało czarę
goryczy. Rodzeństwo
Lilith, odprawione wraz z grupą wojaków,
maszerowało niechętnie, pewne śmierci lub katorżniczych robót
dla Szkaradnego Pana, jak go nazywano w okolicy. Ostatni, konny,
prawdopodobnie dowódca, podpalił pochodnię, a w białowłosej
dziewczynce zamarło serce. Dokładnie widziała, jak w zwolnionym
tempie, kiedy rzucona żagiew podpala jej dom, a rodzice, którzy
stoją w jego progu, zajmują się płomieniem.
Lilith, sparaliżowana,
nie wiedziała, co ma zrobić. Nie zdążyłaby nic zgasić,
wszystko zbyt wyschło w upalnym słońcu. Wpatrywała się
bezmyślnie, jak jej rodzina umiera lub jest prowadzona na pewną
śmierć, ale jeszcze nie uświadamiała sobie pełni powagi
sytuacji. Miała zostać sama, zupełnie. Bez dachu nad głową i
wyżywienia. Z nędzną umiejętnością robienia strzał, za które
grosze jej płacono.
Teraz jednak pożerał
ją strach i odbierał jej on zdolności do reagowania na bodźce. A
było na co reagować. Okazało się, że wraz z żołnierzami
pojawiły się psy gończe. I nie były to psy przeznaczone do
łapania niesfornych gryzoni na polowaniu. Były przeznaczone do
polowania na ludzi. Wielkie, z ostrymi kłami, o czerwonym blasku w
oczach dokładnie obwąchiwały każdy skrawek ziemi, aby wyczuć
człowieka. Ilość ich ślepi nie poprawiała ogólnego wyglądu. Dwie
pary, szeroko rozłożone, niemalże jak u pająka, świeciły w
promieniach zachodzącego słońca. Widziały lepiej, czuły lepiej,
były szysze i o wiele silniejsze. Dziewczyna miała niewielkie
szanse, jednak pod wpływem uderzenia adrenaliny wpadła na pewien niebezpieczny i szalony pomysł.
Chociaż ogarnął ją niewyobrażalny gniew, wiedziała, że teraz musi uciekać.
Odwróciła się na pięcie i czmychnęła między drzewa,
wypuszczając z rąk przygotowane strzały. Brata mocno ściskała
za rękę i pilnowała, aby nie stracił równowagi. Dalej kazała mu
być jak najciszej.
Znała w tym lesie
doskonale każdy pień, dlatego też, gdy goniły ją dwa wielkie
brytany, poprowadziła je wprost w naturalną pułapkę – dziurę
po norze, zakrytą opadłymi gałęziami oraz liśćmi. Od dawna nie mieszkał tam żaden dziki zwierz. Dziewczyna wiedziała, że
jest to miejsce, z którego trudno się wydostać – raz sama tam
wpadła przez przypadek, po czym uznała, że jest to dobra
alternatywa, gdyby goniło ją któreś ze złośliwego rodzeństwa.
Lilith zacisnęła pięści na samą myśl o tym, co czeka jej
braci i siostry. Pobiegła szybciej.
Po kilkunastu krokach
usłyszała za sobą smutny i przerażony skowyt. Uśmiechnęła się
do siebie, jej usta wygięły się w złośliwym grymasie.
Jednak to nie był
koniec. Błędem było, że dziewczyna, zamiast skierować się w
głąb lasów, w ich najciemniejsze zakamarki, skierowała kroki w
stronę gościńca, tak na prawdę nie wiedząc, czego się
spodziewać.
Gościńcem natomiast
ruszyło jej rodzeństwo oraz żołnierze.
Lilith w ostatniej
chwili zahamowała ostro, raniąc swoje stopy na korzeniach oraz szyszkach i wpadła w gęste
krzewy, które poruszyły się. Wzbudziło to uzasadnione
podejrzenia żołnierzy, którzy od razu złapali za łuki, kusze
oraz miecze. Otoczyli skrępowaną młodzież, aby nie dopuścić do
odbicia tak cennego łupu i nasłuchiwali.
Lilith również siedział bez ruchu, starała się nawet nie oddychać. Bratu
zasłoniła usta, ściskając go mocno, aby się nie poruszał. Nie musiała. Zrozumiał powagę sytuacji i również zamarł.
Od strony lasu dało się
słyszeć stukot końskich kopyt. Serce małej białowłosej zamarło
w piersi. Dziewczynka obejrzała się za siebie, a to, co zobaczyła,
zmroziło jej zupełnie krew w żyłach. Na czarnym, niczym smoła
rumaku w jej stronę zbliżał się w zawrotnym tempie człowiek
noszący na sobie ciężką, czarną zbroję. Czarna peleryna,
chociaż podarta przez gałęzie drzew, złowrogo łopotała w
powietrzu, kiedy ogromny koń zbliżał się kłusem do gościńca.
Najbardziej
przerażającym jednak było jego nakrycie głowy. Jeździec miał
na głowie hełm, z którego w powietrze wbijały się ostrymi
końcami bawole rogi, poczernione, aby były dopasowane do całego
stroju.
Cała postać była
dostojna, ale pełna nienawiści, nie było w niej nic pozytywnego.
Zdawało się, jakby biła od niej potężna wrogość, chęć
zemsty, śmierci. Była jak ucieleśnienie koszmarów, wokół niej
wszystko zamierało – przestawał wiać wiatr, a nawet niewielkie
żyjątka pierzchły jak najszybciej.
Lilith zamarła, miała
wrażenie, że za chwilę zemdleje ze strachu. Udało się jej
jednak utrzymać przy zmysłach. W duchu modliła się, aby
uzbrojony wojownik jej nie dostrzegł. Jej i jej najukochańszego
brata.
- Ta mała, białowłosa
dziewka, którą mieliśmy głównie znaleźć, zniknęła. Jak
kamień w wodę. - sapnął konny, zmęczony pościgiem. - Musiałam
zabić psy, naprowadziła je na pułapkę, całe się połamały. -
Lilith odetchnęła z pewną ulgą. Nic nie było jej w stanie
wywęszyć. Trochę ją jednak zaniepokoiło, że to właśnie po
nią przyjechano.
- Musimy ją znaleźć,
jak najszybciej. Nie mogła daleko uciec. I na pewno skierowała się
na gościniec, zapewne jest gdzieś przed nami, skoro na nią nie
wpadliście. Ruszamy! Bez spoczynku!
Pochód ruszył żwawym
marszem. Wygłodzone rodzeństwo
Lilith ciagnęło noga za nogą,
jednak bat, którym poganiacz przeciągnął im przez plecy szybko
postawił ich do pionu i zmusił do żywszego przebierania
kończynami. Na twarzach dzieci pojawił się grymas bólu, u
najstarszego z braci białowłosej zagościł grymas złości i
chęci buntu. Drugi z poganiaczy zauważył to i po raz kolejny
strzelił batem po plecach młodzieży. Znowu ból, który
dziewczynka ukryta w krzakach odczuwała, jakby był skierowany na
jej barki. Jej twarz wykrzywiła się boleśnie.
Zamknięta w zbroi
postać rozejrzała się wokoło, po czym ręką odzianą w żelazną
rękawicę zdjęła z głowy hełm.
Lilith omal nie wydała się
głośnym westchnieniem. Z karku potwornego monstrum na ogromnym
koniu wychynęła delikatna, o subtelnych rysach twarz kobiety. W
jej wzroku nie było emocji oprócz niezrównanej złości i
sadyzmu. Białowłose dziewczę wzdrygnęło się na myśl dostania
w jej ręce. Siedziała jednak z otwartymi ustami i przyglądała
się dziwnemu zjawisku – kobieta, która miała pod sobą dużo
silniejszych mężczyzn mogących jednym uderzeniem pozbawić jej
przytomności – na tak delikatną wyglądała. Zaskakujące.
Amazonka po raz ostatni
rozejrzała się między drzewami i ruszyła za pochodem.
Lilith dostrzegła, że uważnie nasłuchuje i jest w stanie momentalnie
popędzić za jednym fałszywym odgłosem. Dziewczynka pomyślała,
że ta może podejrzewać jej obecność, jednak szybko odegnała od siebie tę myśl, aby nie uczynić żadnego fałszywego ruchu, albo przez przypadek nie ściągnąć jej na swoją głowę.
Kiedy pochód oddalił
się na tyle daleko, że żadną siłą nie był w stanie usłyszeć
siedzącej w krzakach
Lilith, dziewczynka wzięła głęboki wdech
i wydech, aby uspokoić pędzące tętno. Była o krok od niechybnej
śmierci, jednak coś nad nią czuwało i nie pozwoliło jej znaleźć. Wyswobodziła brata, który usiadł ciężko na ziemi i zaczął
płakać cicho. Dziewczyna przytuliła go mocno i pocieszającymi słowami
uspakajała.
- Przecież cię nie
zostawię. Jesteś dla mnie wszystkim. Damy sobie radę. - uśmiechnęła
się, gdy na nią spojrzał. Delikatnym ruchem dłoni starła mu z
policzków łzy.
Białowłosa wstała i
otrzepała łachmanki. Postanowiła wrócić do domu, aby zobaczyć,
czy nie ocalało cokolwiek przydatnego. Podała rękę braciszkowi i
podniosła go z ziemi. Uznała jednak, że niemądrze byłoby zbliżać
się do wejścia, gdyż wiedziała, co może tam napotkać. Włos
zjeżył się na jej karku, kiedy tylko pomyślała o ciałach
rodziców. Zwęglone, być może spalone na proch... Pochowani jak
wielcy władcy. Spaleni wraz ze swoim dobytkiem.
Lilith odegnała od
siebie czarne myśli. Powinna się cieszyć, przecież wierzyła w
to, że po śmierci ludzie są w lepszym świecie. Każdy mówił na
to inaczej, jednak ona nie nazywała tego, gdyż się nie bała.
Nazywali to ludzie, którzy się tego bali, a kiedy nadawali temu
nazwę – stawało się mniej odległe i już nie tak przerażające.
Mała
Lilith musiała
zrobić sobie długi marsz. Mały Riveth, braciszek białowłosej,
zaczął narzekać na ból nóżek, więc dziewczyna wzięła go na
ręce. Doszła do domu po zmroku, jednak zbyt mocno obawiała się
jakichkolwiek powrotów Czarnych Rycerzy, aby zapalać pochodnię.
Zaczęła przypominać więc sobie, gdzie trzymała jakieś przydatne
rzeczy, które nie zdołałyby spłonąć. Podczas tych rozmyślań nie
widziała jeszcze swojego domostwa, zasłaniały jej drzewa, skrywał
mrok. Gdy jednak wychynęła z lasu, jej oczom ukazał się spalony
rodzinny dom, dogasający w posadach. Co ciekawe, nie zajęła się
sucha trawa i drzewa, spomiędzy których wychodziła dziewczynka.
Było to zaskakujące, skoro strzecha i ściany zajęły się tak
szybko.
Lilith podeszła do
pogorzeliska. Wszystko było zniszczone. Właściwie nie ocalało
nic... Oprócz metalu.
Dziewczynka przypomniała sobie, że w kuchni
były zawsze bardzo ostre noże, których rodzice nigdy nie pozwalali
jej ruszać. Był tam również pas, za który można było wsadzić
je jak sztylety. Był on o wiele za duży na małą
Lilith, ta
jednak złapała go i wpakowała w niewielki, na szybko przygotowany
tobołek.
Riveth stał i patrzył
na poczynania siostry. Po jego brudnej twarzyczce znowu popłynęły
łzy, gdy zobaczył swoją zniszczoną jedyną zabawkę, którą
posiadał. Był to mały mieczyk z drewnianym ostrzem oraz metalową
głownią. Żelazo przetrwało, mocno osmalone, lecz ostrze spłonęło
doszczętnie. Ujął w swoje rączki pozostałości i pokazał
siostrze. Ta złapała je i pchnęła do tobołka.
- Naprawię go,
obiecuję.
Malec kiwnął głową i
rozpromienił się nieco widząc uśmiech na twarzy siostry.
Dziwczyna noże owinęła
w materiał, będzie musiała je wyczyścić, gdyż płomienie
liznęły je solidnie, były całe osmolone. Zastanowiła się,
gdzie bracia trzymali kołczany ze strzałami i łuki do polowań.
Nie wierzyła w to, że cokolwiek przetrwało z drewnianych części.
Liczyła bardziej na groty.
Po ciemku podeszła do
okna, pod którym rodzeństwo skrywało podstawę swojego wyżywienia.
Wymacała na podłodze oczekiwane kształty. Nie przeliczyła się.
Wśród popiołów leżały ostre, przypalone groty. Mogły się
przydać.
Lilith dorzuciła je do tobołka.
Gdy odwracała się, aby
skierowac kroki w stronę ziemianki wykopanej w podłodze i
przykrytej mocną pokrywą z desek, jej wzrok padł na ogromny kufer
czerniejący w kącie pokoju. Nie spłonął, a nawet dzięki
płomieniom jego kształty nabrały wyrazistości, wzory –
tajemniczości. Na jego ogromnym wieku z reguły przesiadywał lub
przesypiał całe dnie stary kot, którego
Lilith uwielbiała. Jako
jedyna w domu dobrze się z nim dogadywała i mogła go spokojnie
głaskać – nigdy jej nie podrapał i nie ugryzł, nie to, co
resztę domowników. Teraz zapewne był bezdomnym żabojadem, gdyż
białowłosa widziała go w lesie, kiedy spacerował w poszukiwaniu
drobnych gryzoni. Wyczuł moment kiedy należało wyjśc z domu, aby
uniknąć spłonięcia.
Dziewczyna podeszła do
skrzyni i sięgnęła do zamka. Był zamknięty. Nie był to jednak
problem dla
Lilith, która już wiele razy forsowała zamknięcie,
aby nacieszyć wzrok wnętrzem przestronnego schowka. Dziewczę
spodziewało się tam dwóch przedmiotów – ciężkiego, pięknie
wykonanego miecza w skórzanej pochwie oraz ojcowego łuku, solidnie
wykonanego, rzeźbionego z najtwardszego drewna, jakie w życiu
widziała
Lilith. Te dwie rzeczy, chociaż wymagające nauki
obsługi, mogły jej przynieść lepszy byt gdziekolwiek.
Brat dziewczyny również
podszedł do skrzyni i przysiadł obok, na klepisku. Przyglądał
się poczynaniom siostry, wszystko go interesowało.
Gdy zamek już był
pozbawiony swojej funkcji, oczom dziewczyny ukazały się obie bronie
w delikatnej poświacie wschodzącego księżyca. Obie zalśniły
złowrogo, prosząc o wyciągnięcie i zabarwienie krwią.
Lilith ujęła najpierw
miecz, położyła go obok tobołka, a później to samo zrobiła z
łukiem. Pierwszy był stanowczo za ciężki na i tak wypracowane
mięśnie dziesięciolatki, jednak łuk wydawał się delikatny i
lekki. Dziewczyna złapała za nałożoną przed chwilą cięciwę i
napięła ją dwoma palcami. Zatrzeszczała nieznacznie z braku
używania, lecz mogła jeszcze rozpędzić strzały do
śmiercionośnych prędkości. Białowłosa zdjeła cięciwę i
zwinęła ją, wkłądajac do tobołka, a łuk odkładając w pobliże
miecza. Zadziwiło ją to, że z taką łatwością nałożyła
cięciwę i była w stanie naciągnąć ją. Zaprzątała tym jednak
myśli bardzo krótką chwilę.
Najciekawszym jest to,
skąd te dwie dobrze wykute bronie znalazły się w tak biednym domu.
A więc były zachowane z przeznaczeniem dla któregoś z synów.
Ojciec w młodości służył w kawalerii królewskiej, został
jednak zwolniony ze służby, kiedy pokój przeciągał się na wiele
lat. Nie dorobił się prawie niczego, oprócz własnego rynsztunku.
Czas przerw międzywojennych nie był sprzymierzeńcem zawodowych nic nie posiadających wojowników.
Rodziciel
Lilith postanowił zaszyć się w mało dostępnym miejcu. Znalazł je
tutaj. Broń zachował, aby przekazać ją najstarszemu synowi. Ci
jednak postawili się przeciwko przemocy skierowanej przeciwko ludzim
i powiedzieli, że nie chcą mieć tych przedmiotów nawet w ręku.
Dlatego też leżały na dnie kufra czekając na czas, gdy znowu
przeleją krew.
Dziewczynka uznała, że
dla własnego spokoju zajrzy jeszcze raz do wnętrza schowka, aby
upewnić się, czy nic nie zostawiła. Zdziwiła się, gdy odkryła
na dnie zbroję. Były to lekkie skórzane osłony, które choć z
delikatnego materiału, nadal były mocne. Oczywiście rozmiar miały
zbyt duży dla dziewczynki, ta jednak postanowiła zabrać ją, "Może
uda się sprzedać".
Po wypełnieniu tobołka
oraz zorganizowaniu reszty potrzebnych rzeczy,
Lilith zajrzała do
ziemianki. Było tam zachowane trochę suchego chleba, kilkanaście
ziemniaków, woreczek ze zbożem. Dziewczynka przekopywała również
kąt zastawiony garnkami. Na dnie sterty widniał niedawno ruszany
piasek. Białowłosa szybko odgarnęła go dłonią i wyciągnęła
znajdującą się tam sakiewkę. Zachowano w niej monety na
najczarniejszą godzinę.
Lilith stwierdziła, że ten moment
właśnie nadszedł.
Sakwę dorzuciła do
tobołka, razem z niezbyt ciekawym wyżywieniem.
Nagle do jej uszu dobiegł
bardzo bliski stukot ciężkich kopyt oraz przerażone parskanie. Na
początku dziewczynka przeraziła się i zamarła w bezruchu. Rżenie
jednak nasiliło się, było bardziej cierpiące i przestraszone.
Lilith odetchnęła. W głosie zwierzęcia usłyszała znajomą
nutkę – był to jeden z koni kowala, wystraszony, prawdopodobnie
głodny.
Białowłosa podeszła do
tylnych drzwi, od których słyszała odgłosy, z garścią ziarna w
ręku. Robiła spory hałas, aby koń ją usłyszał i nie uciekł.
Kiedy otworzyła drzwi, kasztanek spojrzał na nią nieco
wystraszony, ale i pełen nadziei. Ufał
Lilith, to ona zajmowała
się nim i "tym drugim". Jednak tamten musiał
uciec do prawowitego właściciela, a ten najwidoczniej nie wiedział,
co począć w obliczu zagrożenia.
Dziewczyna podała
zwierzęciu ziarno, które ten zjadł szybko i szukał więcej.
Lilith przygotowała sobie również powróz, który zarzuciła na
szyję ciężkiego koniska. Ten tylko się wzdrygnął, ale stanął
na miejscu, kiedy dziesięciolatka przywiązała go do płotu. Zaczął
skubać trawę.
Białowłosa wróciła do
pomieszczenia i związała tobół, po czym zarzuciła go na plecy.
Do ręki wzięła stare ogłowie do pługa oraz koc jej matki,
prezent ślubny od ojca, stary i wytarty, jednak dalej na tyle
miękki, aby mógł służyć za siodło. Przed sobą, do tylnego
wyjścia poprowadziła braciszka.
Wszystkie rzeczy, które
Lilith zabrała z domu przytroczyła do boków konia, zarzuciła
na niego koc, założyła mu tranzel, po czym wróciła jeszcze po
broń. Z całą siłą podniosła miecz, łuk zawiesiła na ramieniu.
Zaniosła to do konia i również przywiesiła, koło bagażu.
Kasztanek podniósł łeb,
kiedy poprowadziła go przed dom. W drugiej ręce ściskała dłoń
Rivetha, który podążał za nią, niczym cień. Był tam ten kamień,
na którym siadała i jadła swój jedyny posiłek podczas dnia.
Wskoczyła na niego, po czym usadziła na grzbiecie swojego brata.
Sama siadła tuż za nim umieszczając go między swoimi rękami
ściskającymi wodze. Pognała kasztanak stępem wprost do lasu.
Przed samą linią drzew
zatrzymała rumaka, obróciła go i spojrzała na mrok spowijający
jej rodzinny, spalony dom, gdzieniegdzie rozświetlany przez księżyc.
Westchnęła cicho i spuściła głowę. Poczuła, jak jej braciszek
wtula się w nią i powoli usypia.
Obróciła z powrotem
konia i ruszyła w dalszą drogę, aby oddalić się od tego miejsca
bólu i smutku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz